Rok żywego salcesonu.

 

Natenczas zapanował czas braterstwa i pokoju rok 1975 albo coś koło tego.

Był to rok, jaki nie powtórz się nigdy i nigdy takiego nie było. Na Rynku spotkałeś tylko przyjaciół i każdy był tobie bliski. Panowała jakaś wewnętrzna euforia na braterstwo. Nikt nikomu nie odmawiał pomocy i wsparcia.

Wszyscy w odnosili się do siebie w jakiś niewytłumaczony sposób przyjaźnie.

Obrazek, który zapamiętałem i utkwił mi w głęboko w pamięci, to kazimierskie rozwinięcie Brueglowskiego obrazu wiejska zabawa. Scenografia do tego obrazu stworzona została w następujący sposób;

Zakupy pod klasztorem w tych czasach jeden z niewielu sklepów wielobranżowych. W doborowej obsadzie kupujemy win la’patik parę piw, no wpadł nam w oko piękna wielka głowa salcesonu opakowana w jakąś tam siateczkę, istne cudo. Nabyliśmy ją drogą kupna, jako wspaniałą zakąskę do wieczornej biesiady. Wychodzimy ze sklepu Rynek, aby pochwalić się naszym przyjaciołom udanymi zakupami. Idziemy, każdy nadaje, każdy gada, nikt nie słucha. Nagle ktoś upuścił salceson, czy tez sam wybrał wolność wymykając się z rąk i zaczął się toczyć w stronę Rynku Okrzyk zgrozy – łapać salceson –i cała ferajna zakupowa nuże łapać salceson. A on jakby dostał niby nóżek i co go, kto już miał w rękach, to on smyk i w druga stronę.

Od strony rynku / znamy to z opowieści naszych kolegów / wyglądało to tak. Siedzimy na Rynku nuda. Nagle na Rynek wlatuje pokaźna głowa, może salceson, może, co innego, staje podskakuje i znowu się toczy. A za nim, z rozwrzeszczana, rozbawiona w korowodzie brojglowskim grupa męsko damska cała w pląsach i podskokach stara się schwytać uciekiniera. Wreszcie salceson został schwytany i rozbrojony. Na wieczornej imprezie był główną atrakcją.

Jak już pisałem był to Rok euforii, radości i wewnętrznego spokoju? Nikt nikomu niczego ni e zazdrościł, a wszystko, co mieliśmy było dzielone między wszystkich lub dawane potrzebującym. Może, dlatego że wszystkim się dobrze powodziło. Pisze tutaj oczywiście o nas malarzach geszefciarzach. Częste wizyty polonijnych wycieczek i polonusów chętnych kupować nasze akwarele nie pozwalało żyć w biedzie. Były to, więc lato tłuste.

Rano coś się namalowało, wystawiło i wieczorem były już monety i banknoty. Przelicznik prosty jeden blok techniczny kosztował 2 zł miał dziesięć kartek po pomalowaniu otrzymywaliśmy 10 akwarel po 20 zł, czyli 200zł wieczorem. Nawet gdybyśmy podrabiali banknoty, za co grozi kryminał nie byłoby takiego biznesu.

Ale dość tych dygresji wracajmy do roku owego.

Właśnie tego roku wśród naszej grupy przyjaciół malarzy padł szatański pomysł. Jednym z podstawowych najlepiej sprzedających się motywów była kazimierska góra trzech krzyży oczywiście z trzema krzyżami.

Krzyże wzniesiono w historii Kazimierza dla upamiętnienia zarazy. Podstawowym pytaniem polonusów wysypujących się z autokarów był chęć zaspokojenia wiedzy poco, dlaczego krzyże. Po wyjaśnieniach akwarele z wyżej wymienionym motywem stawały się łupem oświeconych wędrowców zza oceanu, a my mieliśmy grubsze kieszenie. No, więc pomysł. Co by było gdyby tak w nocy dostawić czwarty krzyż? Poświęcić noc na malowanie. A rano na planszach wisiałyby nowe cztero –krzyżowe motywy. Starszą konkurencje trochę by zabolało. Pomył nigdy niezrealizowany, bo nocą były inne fajniejsze rzeczy do zrobieni.

Jeszcze dwa słynne, może anegdotyczne wydarzenia utkwiły mi w pamięci. Mieszkaliśmy w tego roku przez jakiś czas w kamienicy Pani Tomczykowej strych z oknem w dachu wychodzącym na rynek. Pomieszczenie te jak inne pokoje w tej kamienicy to istna graciarnia i właściwie jeden barłóg, w którym czuliśmy się swojsko.

Nasz pokój wyróżniał się wtedy nazwaliśmy to rupieciami teraz niejeden antykwariat byłby dumny z takich eksponatów. A więc były tam zardzewiałe szable, wagi szalkowe, kufle, z których się popijało, ostrogi, /które też zagrały w epizodzie, ale o tym potem/ no i patefon z olbrzymią tubą. Oczywiście ta tuba zafascynowała nas swoimi możliwościami akustycznymi. Wystawialiśmy tubę przez okno dachowe na rynek i nadawaliśmy, co nam się tylko podobało. Tak śmiem twierdzić, że powstało wtedy pierwsze jedyne radio wolnego Kazimierza Dolnego. Każdy, co miał do powiedzenia i co chciał powiedzieć i o jakiej porze chciał powiedzieć robił audycję na cały rynek. Oczywiście natychmiast pojawiła się cenzura w osobie kapitana Wrzosa komendanta miejscowej milicji obywatelskiej i jego oddziału jednego lub dwóch funkcjonariuszy. Ponieważ strona merytoryczna naszych audycji nie była szkodliwa /brak wulgaryzmów , polityki itp./ oraz nie było skarg mieszkańców na zakłócanie spokoju sierżant Wrzos wraz z ekipą zaczaił się na nas w inny sposób. Był to barak meldunku. W tych czasach należało się obowiązkowo meldować na pobyt czasowy w ciągu 24 godzin od chwili pojawienia się w nowym miejscu pobytu. Pierwsza wizyta milicji pierwsza wpadka. Pani Tomczykowi nie zameldowała. Kolegium, meldunek i mieszkamy we dwóch legalnie. Oczywiście tylko dwóch zameldowanych a śpi cała drużyna znajomych nieznajomych.

Poranne pukanie może walenie do drzwi.

-Kto tam?

-Milicja obywatelska.

Wygrzebujemy się z barłogów łóżkowych i patrzę, że jest nas trochę więcej niż w nocy, kiedy kładliśmy się spać.

-Otwarte wchodzić

Salutuje

-Kapitan Wrzos proszę o meldunki.

Ja kumpel dajemy

-A te Panie?

-A te Panie wpadły tu na śniadanie i tylko chwilkę zabawią.

Czyli wolność pełna gębą.

Wcześniej wspomniane ostrogi też wpisały się tego roku w pejzaż Kazimierza. Niejaki Podkowik imienia już nie pamiętam, dziecko fortuny ze śląska. Rodzice w tych czasach jacyś prywaciarze. On nie artysta, ale jak wtedy mówiono bananowa młodzież z kasą w kieszeni i dobrze czujący się ludźmi sztuki. Poza tymi cechami odznaczał się wspaniałą pamięcią. Po paru kolejkach i bez wielkiej zachęty kolegów recytował całe fragmenty z ulubionej przez niego trylogii Sienkiewicza. Oczywiście nie jakieś tam rymowane wiersze, ale proza w monologu na parę godzin. Ktoś tak sprawdzać chciał z oryginałem i okazało się, że rozbieżności są niewielki.

Podkowik dostał przezwisko Bohun i tyle. Któregoś wieczora zabawił u nas na stryszku. Bardzo mu się rzuciły w oczy nasze ostrogi i

W różny przemyślny sposób chciał się stać ich właścicielem. Nasz odmowa go nie nic nie obchodziła.

Pożegnaliśmy się czule, a rano widzimy mamy piękny widok z okna. Na studni kazimierskiej śpi Bohun. Ubrany w kowbojski kapelusz leży na studni a nogi opiera o podporę dachu /słup/ a na pepegach ma założone nasze ostrogi. No kowboj w mordę….

No jak już wspomniałem był to rok euforii, braterstwa i przyjaźni a może mi się tylko wydawało.